Kiedyś myślałem, że mobilność to supermoc fotografa.
Wiadomo — jedziesz do klienta, dostosowujesz się, ratujesz sytuację, improwizujesz. I przez lata byłem właśnie takim „samurajem z torbą lamp”.
Do momentu, w którym zrozumiałem, że nie da się wszędzie zabrać najważniejszego elementu mojej pracy: przestrzeni.





Pierwszy raz poczułem to, gdy pewien biznesmen, 50+, wszedł do studia, usiadł w fotelu i… po prostu zamilkł na minutę.
W końcu powiedział:
„Dobrze tu. Nie pamiętam, kiedy miałem chwilę ciszy.”





Wtedy do mnie dotarło: ludzie nie przyjeżdżają po zdjęcia.
Ludzie przyjeżdżają po oddech.
W domu coś dzwoni, coś się przypala, ktoś czegoś chce.
W biurze ktoś puka, ktoś czeka, deadline goni.
A w studiu?
W studiu jest luksus, którego dziś brakuje najbardziej:
czas tylko dla siebie.

Zauważyłem, że klienci przyjeżdżają coraz chętniej.
Nagle podróż do fotografa staje się jak mała wyprawa, jak wyjście do barbera, do spa, do kogoś, kto działa w Twojej sprawie.
Przekraczają próg i czują, że nie muszą nic kontrolować.
Że to ja przejmuję stery.

Do dziś pamiętam moment, w którym ktoś powiedział:
„Robert, ja tu wrócę, nawet jeśli zdjęć nie będę potrzebował.”
Wtedy zrozumiałem, że moje studio to nie tylko miejsce pracy.
To przestrzeń, której ludziom… brakowało.
A ja po prostu dałem im powód, żeby mieć do niej pretekst.
Zapraszam do odwiedzenia mojego Headshot Studio w Grodzisku Mazowieckim.






























